The Strokes - Comedown Machine

Dwa dni zastanawiałam się nad przesłuchaniem nowego krążka The Strokes. Powstrzymywała mnie przed tym migrena, a raczej jej nieuchronna zapowiedź. Nie, żebym coś do chłopaków miała. Nie, absolutnie. Ich debiutancką Is This it? nadal wspominam z rozrzewnieniem. A i później zdarzyło im się nagrać kilka miłych mojemu uch kawałków (chociaż już First Impressions of Earth to odgrzewanie niedzielnego kotleta w poniedziałek). Poza tym, co jak co, ale The Strokes, to jednak ikona. Wątpliwej rewolucji, ale jednak.Trzeba też chłopakom przyznać, że w przeciwieństwie do pozostałych towarzyszy broni (kto dziś pamięta Good Shoes, Hot Hot Heat albo The Rascals?), coś jednak robią, coś działają, brzdąkają, nagrywają, koncertują. A to jak im to wychodzi, to już inna sprawa.Tak czy siak, jest nowa płyta. Comedown Machine – tak się zwie. Próbowałam doszukać się skąd taki tytuł, ale Google milczy.Ok, odpuściłam po przeczytaniu kilkunastu bezużytecznych newsów na stronie Strokesów. Jednak wiedziona ciekawością i kilkoma pobieżnie przejrzanymi recenzjami, postanowiłam zaryzykować.





Na pierwszy ogień idzie utwór otwierający – Tap Out. Zaczyna się od zgrzytu gitar, by zaraz przejść w dicho. I to dicho rodem wyjęte z lat 80. Niestety Casablancas nie wyzbył się swojej (jakże nieodwzajemnionej) miłości do synthpopu. W momencie, gdy zaczyna śpiewać, robi się jakoś znośniej, ale tylko na moment, bo zaraz zaczyna piszczeć niczym rasowa drag queen śpiewająca, któryś z przebojów Celine Dion. A to dopiero początek takich smaczków na Comedown Machine.
Po Tap Out, mamy singiel promujący, czyli All The Time. Rozwodzić się nad nim nie ma sensu, bo to takie gorsze Hard To Explain.
One Way Trigger, z numerem trzecim to pomieszanie Aha (muzyka) z Modern Talking (wokal) plus za w miarę ciekawe gitary (szkoda, że ich tak mało).
Dalej wygląda to podobnie. Trochę starych Strokesów (i dobrze im znanej metody copy and past), trochę jakiś eksperymentów z gitarami i basem (zapowiadały się całkiem, całkiem), no i sporo disco nie najlepszych lotów, które nie byłoby tak złe, gdyby nie ten irytujący falset Juliana.
Spośród tej całej gmatwaniny różnych dźwięków najlepiej prezentuje się Welcome to Japan i surowy 50 50 (tu chłopaki brzmią naprawdę dobrze). Dobrze słucha się też Partners In Crime, no i to by było na tyle.
Comedown Machine, nie będzie płytą roku, oj nie będzie, ale za to z pewnością stanie się nowym fetyszem fanów (a raczej fanek) The Strokes.
Do mojego poziomu „znośności” brakuje jej sporo. Pomijając już nieudane kombinacje z archaicznie brzmiącymi synthami, Comedown Machine brakuje spójności i tej garagowej nonszalancji, za którą Stroksów wywindowano na sam szczyt.
Jednak dla mnie niezależnie co nagrają i tak pozostaną najładniejszym rock bandem ever.

0 komentarze:

Prześlij komentarz