Podobno prawdziwej sztuki już nie ma. Zabił ją mus
zarabiania. Ja tam nie wiem, czy zarabiać trzeba, czy nie. Może są i tacy co
czerpią potrzebną do życia energię z oparów smogu, jedzą mech i piją deszczówkę
lub mają szczodrych rodziców, którzy będą żyć sto lat. Nie wnikam. Jednak jako
wredna materialistka, non stop przeliczająca uciekające złocisze i jako, bądź
co bądź – przyszły (jeśli wszystko się uda) magister sztuki, wiem, że dobrze
jest otrzymywać wynagrodzenia, za to co się robi. Dlatego też, kosztem
zaoszczędzonego czasu i pieniędzy (na dojazdy) unikam jak ognia bezpłatnych
staży, które (a to wiem już z doświadczenia, bo kilka takich mam za sobą) nijak
nie przybliżą mnie do uzyskania stabilizacji finansowej. Uważam też, że
wynagrodzenie te powinno być adekwatne do tego, jak ta robota została wykonana
i co się robiło. Jako wstrętna liberałka zupełnie nie pojmuję oburzenia
środowisk artystycznych (tych starszych w szczególności) na zbyt niskie dotacje
rządowe na ich działalność. Pomijając fakt, że Polska nie należy do
gospodarczych gigantów, a pieniędzy raczej brakuje niż nadbywa oraz posiadanej
przeze mnie wiedzy, na co idą pieniądze z obecnych dotacji i funduszy, mój
sprzeciw budzi sam cel.
Wychodzę z założenia, że każdy zdrowy pod względem
psychicznym i fizycznym człowiek powinien zarobić na siebie sam. I gówno mnie
obchodzi, że sztuka jest czymś tak wzniosłym, że brzydzi się zarabiania na
chleb. Wspierajmy sztukę, dajmy zarobić artystom. Ale skąd wiadomo, że artysta
to artysta, a to co robi można nazwać sztuką? Pewnie wiadomo to po skończonej
szkole, pewnie po tym, że sam tak powiedział, może i po tym, że wystawiał swe
dzieła w pogwizdowskiej remizie.
Źródło: http://www.daydaypaint.com/abstract-painting-027-p-1732.html |
W czasach bardzo zamierzchłych, gdy w modzie były upiększane
portrety monarchów i pięknych dam (dziś byśmy powiedzieli – photoshop po
prostu) oraz wzniosłe pamflety na ich cześć (dziś byśmy powiedzieli – chałtura
najzwyczajniej), artystów utrzymywali majętni mecenasi i niezaspokojone
arystokratki z wypchanymi mężowskimi sakwami. Czasami zdarzało się, że artysta
miał szczęście urodzić się w bogatej rodzinie, która nie wyklęła go za
niepożyteczne zainteresowania, a czasami przymierał z głodu imając się różnych
zajęć. Nie inaczej jest obecnie. Króla zastąpił rząd, a arystokratów firmy,
reperujące wizerunek mecenatami. Pozbawionym siły przebicia, uznania w oczach
urzędników i pomysłu na siebie, pozostaje zasuwanie na zmywaku i szkicowanie
karykatur na krakowskim rynku.
Wykształcenie i doświadczenie wiele znaczy dla gryzipiórków
w każdej dzielącej grantami „instytucji kultury”. O ile w tych działających z
ramienia państwa, zasiadają osoby, orientujące się w temacie (żywię
przynajmniej taką nadzieję), o tyle w samorządowych MOK-ach, GOK-ach,
bibliotekach i czym tam jeszcze z orientacją, a także wiedzą z zakresu sztuki, bywa różnie. Wystarczy przyjrzeć się sfinansowanym projektom lub temu
co dzieje się w ramach ich działalności. Miejski Ośrodek Kultury w moim mieście
zaprasza na płatną naukę breakdance, zumby i rytmikę dla dzieci. W
tegoroczny programie znalazło się także miejsce na wiele wystaw - leciwych już
„artystów” (m.in. nauczyciela plastyki z jednej z podstawówek), których nazwiska nawet google niewiele mówią.
Idę o zakład, że ośrodki kultury z innych mniejszych miast, serwują sztukę na
równie światowym poziomie, a wszystko to po to, aby edukować społeczeństwo i
nauczyć nas obywateli – za nasze pieniądze, co sztuką jest, a co nią nie jest.
Banalne pejzaże, ograne motywy, cliche, monumentalne bohomazy, prezentowane w
miejskich galeriach, z pewnością przynoszą korzyści. Włodarze mają się czym
chwalić, a artyści karmić ego. Mówią, że
prawdziwa sztuka powinna wstrząsać. Wybebeszać, przyprawiać o ból głowy i
torsje. Wygląda na to , że niejeden dzielący pieniędzmi urzędnik, zrozumiał tę
metaforyczną tezę, zbyt dosłownie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz