Subiektywnie. Najlepsze albumy 2013 roku

Z góry przepraszam za zastoje na blogu. Po Nowym Roku będzie lepiej, i wcale nie jest to jedno z moich noworocznych postanowień, bo tych z reguły nie robię, a kwestia terminu oddania wstępu pracy magisterskiej, który pisze się wdzięcznie, acz nie bez oporów. Obecnie utknęłam nad znaczeniem piękna w życiu człowieka i za cholerę nie wiem jak z tego impasu wyjść. W ramach oderwania – notka z podsumowaniami muzycznymi.

Zazwyczaj unikam robienia rankingów, top list albumów, piosenek i wykonawców najbliższych uchu memu. Niechęć ta spowodowane jest bardzo oczywistym faktem – zwyczajnie nie potrafię ograniczyć się do kilku najlepszych. Jakiekolwiek kryteria bym przyjęła, w trakcie okazuje się, że są one nie wystarczające i krzywdzące dla innych moich „naj”. I tak z listy, która miała zawierać dziesięć pozycji, robi się dwadzieścia. Jednak w tym przypadku, ogranicza mnie okres jednego roku, więc mam nadzieję, że pójdzie łatwiej.


AlunaGeorge - Body Music

AlunaGeorge, to moje największe odkrycie ubiegłego roku i chyba największa muzyczna miłość tego mijającego. Wynalazłam ich jeszcze przed wydaniem epki You Know , You Like It, a do wydania ich debiutanckiego album – Body Music, odliczałam dni i godziny – podobnie zresztą jak do koncertu duetu na Offie, dla którego w rezultacie odpuściłam występ Smashing Pumpkins.  Powiem tyle – było warto, bo na żywo wypadają jeszcze lepiej niż na płycie.

Arcade Fire - Reflektor

Zdecydowanie numero uno mojego podsumowania. Pławię się w tej płycie od kilku miesięcy i wszystko wskazuje na to, że potrwa to jeszcze długo.  Niemal każdy utwór na Reflektor smakuje jak szwajcarska czekoladka w czasach głębokiej komuny. Oj warto było czekać te trzy lata, warto było.

Low - The Invisible Way

The Invisible Way muzycznie niewiele różni od poprzednich albumów tria z Minnesoty. Jednak jest bez wątpienia jedną z najlepszych płyt w ich dorobku. Jedenaście smętnych piosenek przepełnionych melancholią i smutkiem – czy ten patent nadal działa? Po 20 latach grania tego samego? Działa i to jak.

Mikal Cronin – MCII

Mikala Cronina poznałam kilka miesięcy przed Offem. Nie powiem, przypadł mi do gustu, ale najbardziej spodobały mi się nagrania live, dlatego z niecierpliwością czekałam na koncert w Katowicach. Po jego występie przez kilka tygodni mówiłam, że The Strokes (uważani swego czasu za bogów garage rocka), mogą mu, co najwyżej trampki polerować. Jednak na MCII brakuje mi  brudnych gitar, trzasków i rockowej zadziorności, którą Mikal porywa na żywo. Album chociaż dobry, wydaje się za bardzo wypucowany. Pomimo tych niuansów Weight i Change nadal brylują na mojej playliście, a ja poluję na kolejny koncert Mikala.

Agnes Obel – Aventine

Agnes Obel zajmuje wysokie miejsce w moim rankingu smęcących pań. Na Aventine mroczne, melancholijne dźwięki fortepianu i smyczków osładza jej piękny głos. I to wszystko. Pełen minimalizm bez zbędnych fajerwerków. Niby nic niezwykłego, a jednak zachwyca.

Cut Copy – Free your Mind

Free your Mind, to płyta bardzo niebezpieczna. Należy zachować szczególną ostrożność podczas słuchania jej w miejscach publicznych. No chyba, że chce się być następną chodnikową Dancing Queen. Ja póki co uskuteczniam przy niej moje tańce na obrotowym krześle.

M.I.A – Matangi

Wpierw był koncert. Koncert, po którym ledwo chodziłam. Koncert, po którym zakwasy uniemożliwiały mi sen na wyleżanych kanapach PKP. Koncert, na który poszłabym jeszcze nieraz. Miesiąc później była płyta, wyczekana, odkładana, po części znana z koncertu i youtuba. Dwa miesiące później nadal nie potrafię uwolnić się od Mantagi. Myślę, że ten stan jeszcze trochę potrwa.

Forest Swords – Engravings

Engravings to jeden z tych albumów, których atmosfery za cholerę nie można oddać słowami.  Cokolwiek by nie napisać, będzie niewystarczające i ułomne w porównaniu z tym, co serwuje Matthew Barnes. Surowy, mroczny klimat hipnotyzuje i wbija w sprężyny materaca.

Ryhe – Woman

Women, to płyta przy dźwiękach, której wymyka się na głos błogie ojej. Zmysłowe r’m’b serwowane przez duet Ryhe,  doskonale osładza zimne wieczory i przenosi w zupełnie inną czasoprzestrzeń – pozbawioną mrozu, chłodu i huraganu Ksawery.

Scott Matthew – Unlearned


Rodzynek w moim zestawieniu. Jedyny smęcący pan, ale za to jaki. Scotta Matthew odkryłam zaledwie kilka tygodni temu, ale już mogę powiedzieć, że ta znajomość zapowiada się bardzo obiecująco. Unlearned zawiera 14 coverów takich wykonawców, jak Whitney Huston, Joy Division  Bee Gees czy Jesus And Mary Chain. Brzmi groźnie? Spokojnie, walkę z legendami Matthew zaliczył na 5+.



0 komentarze:

Prześlij komentarz