Gruzja, Gruzja. Cokolwiek nie napisać by o tym maleńkim
państwie, otoczonym monumentalnymi masywami Kaukazu, będzie niewystarczające, aby
oddać jego piękno. Piękno, które Gruzinów napawa ogromną dumą, wynagradzając
życiowe niedostatki i krwawe punkty na kartach historii.
- Mamy wszystko. Mamy góry, mamy morze, mamy rzeki, mamy
jeziora. Mamy wszystko – Powtarzał nasz gospodarz z Mestii, prowadząc nas na
lodowiec. – Czy macie takie kwiaty w Polsce? – pytał wskazując na porośnięte
mleczami zbocza – A czy macie w Polsce takie drzewa? – zagajał wskazując na
lichą brzozę – Tak mamy – Odpowiedź ta najwyraźniej go nie ucieszyła. Podobnie
jak i ta, że również mamy morze, rzeki, jeziora i góry z kurortami i bazami
narciarskimi – Ale nie macie lodowca – To prawda. Nie mamy w Polsce lodowca.
Podobnie jak nie mamy czaczy – mocnego trunku o boskich właściwościach,
profanowanego przez nas – turystów, mieszanego z colą czy lemoniadą o smaku
gruszkowym. Pod koniec pobytu w Gruzji, każdy już wiedział, że czacz – ten
samogon sprzedawany w każdym sklepie, na każdym bazarze i w każdej wykwintnej
restauracji, jest dobry na wszystko – na katar, ból głowy i sensacje żołądkowe.
Ushguli |
Czacza dodaje odwagi kierowcom marszrutek do jazdy swańskimi
serpentynami. Tymi niezabezpieczonymi kamienistymi drogami, naznaczonymi
cienkimi strumykami, błotem i odłamkami skał. Droga z Ushguli do Mestii nawet
niewiernych zmusza do wykonania znaku krzyża. Przy każdym skręcie, gwałtownym
podskoku na siedzeniu czy przechyle nad przepaścią, serce zamiera, a na usta
cisną się najgorsze polskie przekleństwa.
Czacza wyposaża także górali z Swanetii w umiejętność
rozumienia obcych języków. Po kilku głębszych chwalą mnie przed moją koleżanką
za mój perfekcyjny rosyjski. Mówię głośno i wyraźnie. Tyle, że po polsku.
Kutaisi |
W przeciwieństwie do nadmorskich kurortów, tu ludzie znają
angielski. Mały chłopczyk w Ushguli woła do nas –How are you? A jego dziadek
wyciąga Polską flagę z logo Żywca – pozostałość po zeszłorocznych mistrzostwach
Europy. Nawet koślawo wypisane na tablicy menu w jednej z dwóch knajp jest po
angielsku. Światowy poziom Ushguli oddają również ceny i czas oczekiwania.
Nawet w stolicy zdarzało nam się pić tańszą turkisz koffy i krócej czekać na
chaczapuri.
|
Drogę do tej przedziwnej krainy, najeżdżanej przez hordy turystów,
backpackererów, zatwardziałych podróżników i przeróżnej maści freaków – ludzi
zachodu, pragnących zaznać dziewiczego piękna i majestatu surowej przyrody, znaczy
kolorowe pasmo śmieci. Butelki po napojach zalegają w przydrożnych rowach,
jednorazówki szeleszczą w górskich chaszczach. Nikogo nie dziwi zbity z dech wychodek,
z którego nieczystości trafiają wprost do górskiej rzeki. Niech się martwią ci,
co poniżej. Gruba warstwa kału, szczelnie oblepiła wystający z niej duży
kamień. Tutejsi patrzą na nas jak na nienormalnych, kiedy pytamy o kosze na śmieci.
Tak jest w całej Gruzji.
Gonio, deptak |
Mestia |
W Gruzji dumne są nawet krowy. Majestatycznie kroczą
środkiem ruchliwej ulicy lub o zgrozo odpoczywają na niej znudzone, obrzucając
obojętnym wzrokiem rozjuszonych kierowców. Krowie nic nie zrobisz. Krowie
pozwala się przejść spokojnie, przechodnia przegania się dodaniem gazu i
buczeniem klaksonu. Niemal całą Gruzję znaczą krowie placki. Ich gęstość spada
wraz ze zbliżaniem się do stolicy. W Tbilisi nie ma krów.
Tblisi |
Adżaria |
Jest za to więcej samochodów, więcej kierowców i
skomplikowanych znaków – sygnalizowanych trąbieniem, w których odnalezienie się
nam – ludziom zachodu, którym wpajano, że nie wyprzedza się na trzeciego, nie
jeździ pod prąd i nie przejeżdża na czerwonym świetlne, graniczy z cudem.
A także więcej żebraków, których ubogość nie wyróżnia się z
tłumu w górskich wioskach, gdzie każdy ma niewiele. Aleja Rustawelego jest upstrzona
ich pokazowym cierpieniem, obrazkiem biedoty, do której prawdziwości nigdy nie
możesz mieć pewności. Bo podobnie jak i w Polsce, tak i tutaj, żaden z nich nie
przyjmuje jedzenia – chcą pieniędzy.
Pieniędzy chcą też w barach i sklepach. Zdarza się, tak jak
w Gonio, że przy każdym zakupie ten sam produkt ma inną cenę, jedna sałatka
okazuje się być dwoma, trzy razy trzy równa się osiemnaście, a w chwili
płacenia cena na menu staje się stara – nowa wyższa o kilka larów, została
wprowadzona tego samego dnia przed naszym przyjściem. Te małe nieporozumienia,
chociaż potrafią napsuć krwi, a nieuważnym szybko wyczyścić portfel, wcale nie
kłócą się z osławioną Gruzińską gościnnością i życzliwością, którą raczą
przybyłych do ich kraju gości, równie chętnie jak czaczą i domasznym winem.
Chętnie zagadują, zapraszają na kieliszek, opowiadają swoje historie i z
ciekawością słuchają o Polsce. Pod tym względem przypominają radosnych
południowców, dla których zabawa ważniejsza jest od pracy. Dlatego, jeśli
wybierzecie się do Gruzji, niech was nie zdziwi, kierowca marszrutki umilający
sobie oczekiwanie na was butelką czaczy, albo obrażony z powodu zbyt wczesnej
pory kierowca autokaru. W końcu w Gruzji, pracę zaczyna się o dziesiątej.
0 komentarze:
Prześlij komentarz