Z góry przepraszam za zastoje na blogu. Po Nowym Roku będzie
lepiej, i wcale nie jest to jedno z moich noworocznych postanowień, bo tych z
reguły nie robię, a kwestia terminu oddania wstępu pracy magisterskiej,
który pisze się wdzięcznie, acz nie bez oporów. Obecnie utknęłam nad znaczeniem
piękna w życiu człowieka i za cholerę nie wiem jak z tego impasu wyjść. W
ramach oderwania – notka z podsumowaniami muzycznymi.
Zazwyczaj unikam robienia rankingów, top list albumów,
piosenek i wykonawców najbliższych uchu memu. Niechęć ta spowodowane jest
bardzo oczywistym faktem – zwyczajnie nie potrafię ograniczyć się do kilku
najlepszych. Jakiekolwiek kryteria bym przyjęła, w trakcie okazuje się, że są
one nie wystarczające i krzywdzące dla innych moich „naj”. I tak z listy, która
miała zawierać dziesięć pozycji, robi się dwadzieścia. Jednak w tym przypadku,
ogranicza mnie okres jednego roku, więc mam nadzieję, że pójdzie łatwiej.
AlunaGeorge - Body Music
AlunaGeorge, to moje największe odkrycie ubiegłego roku i chyba największa muzyczna miłość tego mijającego. Wynalazłam ich jeszcze przed wydaniem epki You Know , You Like It, a do wydania ich debiutanckiego album – Body Music, odliczałam dni i godziny – podobnie zresztą jak do koncertu duetu na Offie, dla którego w rezultacie odpuściłam występ Smashing Pumpkins. Powiem tyle – było warto, bo na żywo wypadają jeszcze lepiej niż na płycie.
Arcade Fire - Reflektor
Zdecydowanie numero uno mojego podsumowania. Pławię się w tej płycie od kilku miesięcy i wszystko wskazuje na to, że potrwa to jeszcze długo. Niemal każdy utwór na Reflektor smakuje jak szwajcarska czekoladka w czasach głębokiej komuny. Oj warto było czekać te trzy lata, warto było.
Low - The Invisible Way
The Invisible Way muzycznie niewiele różni od poprzednich
albumów tria z Minnesoty. Jednak jest bez wątpienia jedną z najlepszych płyt w
ich dorobku. Jedenaście smętnych
piosenek przepełnionych melancholią i smutkiem – czy ten patent nadal działa?
Po 20 latach grania tego samego? Działa i to jak.
Mikal Cronin – MCII
Mikala Cronina poznałam kilka miesięcy przed Offem. Nie
powiem, przypadł mi do gustu, ale najbardziej spodobały mi się nagrania live,
dlatego z niecierpliwością czekałam na koncert w Katowicach. Po jego występie
przez kilka tygodni mówiłam, że The Strokes (uważani swego czasu za bogów
garage rocka), mogą mu, co najwyżej trampki polerować. Jednak na MCII brakuje
mi brudnych gitar, trzasków i rockowej zadziorności,
którą Mikal porywa na żywo. Album chociaż dobry, wydaje się za bardzo
wypucowany. Pomimo tych niuansów Weight i Change nadal brylują na mojej playliście, a
ja poluję na kolejny koncert Mikala.
Agnes Obel – Aventine
Agnes Obel zajmuje wysokie miejsce w moim rankingu smęcących
pań. Na Aventine mroczne, melancholijne dźwięki fortepianu i smyczków osładza
jej piękny głos. I to wszystko. Pełen minimalizm bez zbędnych fajerwerków. Niby
nic niezwykłego, a jednak zachwyca.
Cut Copy –
Free your Mind
Free your Mind,
to płyta bardzo niebezpieczna. Należy zachować szczególną ostrożność
podczas słuchania jej w miejscach publicznych. No chyba, że chce się być
następną chodnikową Dancing Queen. Ja póki co uskuteczniam przy niej moje tańce
na obrotowym krześle.
M.I.A – Matangi
Wpierw był koncert. Koncert, po którym ledwo chodziłam.
Koncert, po którym zakwasy uniemożliwiały mi sen na wyleżanych kanapach PKP.
Koncert, na który poszłabym jeszcze nieraz. Miesiąc później była płyta,
wyczekana, odkładana, po części znana z koncertu i youtuba. Dwa miesiące
później nadal nie potrafię uwolnić się od Mantagi. Myślę, że ten stan jeszcze
trochę potrwa.
Forest Swords – Engravings
Engravings to jeden z tych albumów, których atmosfery za
cholerę nie można oddać słowami.
Cokolwiek by nie napisać, będzie niewystarczające i ułomne w porównaniu
z tym, co serwuje Matthew Barnes. Surowy, mroczny klimat hipnotyzuje i wbija w
sprężyny materaca.
Ryhe – Woman
Women, to płyta przy dźwiękach, której wymyka się na głos
błogie ojej. Zmysłowe r’m’b serwowane przez duet Ryhe, doskonale osładza zimne wieczory i przenosi w
zupełnie inną czasoprzestrzeń – pozbawioną mrozu, chłodu i huraganu Ksawery.
Scott Matthew – Unlearned
Rodzynek w moim zestawieniu. Jedyny smęcący pan, ale za to
jaki. Scotta Matthew odkryłam zaledwie kilka tygodni temu, ale już mogę
powiedzieć, że ta znajomość zapowiada się bardzo obiecująco. Unlearned zawiera 14
coverów takich wykonawców, jak Whitney Huston, Joy Division Bee Gees czy Jesus And Mary Chain. Brzmi
groźnie? Spokojnie, walkę z legendami Matthew zaliczył na 5+.
0 komentarze:
Prześlij komentarz