Portishead - to nie bar z karaoke

Kilkanaście lat temu zaliczyłam epizod (wizualnie i ideologicznie trwający lat kilka, a muzycznie do dziś) fascynacji punk rockiem. Niestety, dla towarzyszy tej samej punkowej kasty, byłam zwykłym pozerem, bo oprócz punk rocka, słuchałam muzyki elektronicznej. Epizod ten nauczył mnie jednej ważnej rzeczy – każda subkultura, ideologia, religia, stawia nam ograniczenia, a teoretyczne zyski z przynależności nie są współmierne z poświęceniem, jakiego się od nas oczekuje. Szybko doszłam również do wniosku, że wyznawanie, bezwarunkowe przyjmowanie i głoszenie czyiś prawd, bez zadawania pytań, to nie moja bajka. Koniec końców, finał tej powiastki jest taki, że gdybym te kilkanaście lat temu wyrzekła się w imię cudzych nic niewartych ideałów, miłości do muzyki elektronicznej, Beth Gibbons nie uścisnęłaby mi przedwczoraj ręki.
Portishead. Moja pierwsza elektroniczna miłość. Usłyszana pewnej nocy w Trójce. Nagrywana na kasety (!), które do dziś zamieszkują głębie mojej szuflady. Nie potrafiłabym zliczyć godzin, podczas których leżałam na podłodze, wsłuchując się w muzykę Adriana Utleya, Geoffa Barrowa, i głos Beth, oczywiście.

livepict.com
Portishead było w czołówce listy moich „must see”, więc kiedy tylko dowiedziałam się o ich koncercie w Polsce ani przez chwilę nie zastanawiałam się nad kupnem biletu.
Mając w pamięci ubiegłoroczne doświadczeniem znajomych z Sigur Rós, drugi sektor nie wchodził w rachubę. Wczoraj nawet przez moment nie pożałowałam wydania tych kilkudziesięciu złotych więcej.
Zanim jednak nastąpiło, to co nastąpić musiało – a więc koncert ekipy z Bristolu, trzeba było odstać swoje w kolejce.


Kolejka prowadziła do autobusów, które zawoziły nas pod Halę Ocynowni, gdzie odbywał się koncert zapowiadający tegoroczne Sacrum Profanum. Byli tacy, którzy twierdzili, że sprawnie to wszystko idzie. Ja do nich nie należę. 40 minut w chłodzie i deszczu, to stanowczo zbyt wiele. Minusem był również brak szatni (ściskanie w czasie koncertu mokrych kapot i paryzoli, nie należy do najprzyjemniejszych czynności). No, ale, ale, dla tej godziny z hakiem (prawie półtorej godziny) warto było.
Zaczęli od Silence, później Nylon Smile, Mysterons – w sumie 15 utworów, wśród których dominowały te z Third i Dummy. I chociaż setlista pozostaje praktycznie niezmienna od lat, nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby nazwać Portishead rutyniarzami. Tak jak na przestrzeni lat, słucham w kółko tych trzech płyt, tak w kółko mogłabym chodzić na koncerty, na których graliby te same utwory, jakie przygotowali na wtorkowy wieczór. Jedyne nad czym boleje, to brak Hunter.
Najmocniejsze punkty wtorkowego wieczoru, to jak dla mnie bez wątpienia Wandering Stars – nastrojowe, delikatne; mocne, zimne, industrialne Machine Gun i bodajże najbardziej znane Glory Box (ach te skrecze). Swoje zrobiły również wizualizacje, łączące obraz na żywo (nieraz zniekształcony, przepuszczony przez różne filtry) z przygotowanymi wcześniej filmikami i animacjami, które doskonale wpisały się nie tylko w muzykę tria, ale także w scenografię nowohuckiej hali.
Portishead to fenomen w dzisiejszych czasach. Nie uświadczysz ich obecności w pytaniu na śniadanie, nie usłyszysz między przebojem jednej gwiazdki idol show i przerwą na audiotele, nie zaatakują cię ze stron plotkarskich portali zdjęciami swoich dzieci, psów, kotów i wyznaniami na temat tego, co jedzą na śniadanie. Nie muszą przebierać się za kolorowe ptaki, wydawać pierdyliardy dolców na kostiumy sceniczne od Givenchy i wyginać się w reklamówkach sieciówek z fatałaszkami szytymi w Bangaldeszu. A mimo tego, a raczej dzięki temu od ponad 20 lat, na ich koncerty przychodzą tłumy.
Są mistrzami budowania atmosfery. Nie muszą skakać po scenie, zagajać do publiczności, silić się na showmańskie sztuczki, żeby porwać publiczność.
Hipnotyzują sobą, swoją muzyką, oszczędnością w słowach, gestach i maksymalizacją emocji. Jeśli ktoś podczas wtorkowego koncertu liczył na wspólne śpiewanie największych „hiciorów” niczym na koncercie Comy i bujanie się z zapalonymi zapalniczkami, to powinien mocno się nad sobą zastanowić, a następnym razem wybrać na wiejski festyn, albo do baru karaoke. Portishead to zupełnie inna liga. Poczucie intymności, które potrafili stworzyć, te ulotne wrażenie, że jesteś tylko ty i ich muzyka, nie może równać  się z żadnymi skaczącymi pachołkami.




2 komentarze:

  1. Piekny opis... a na koncert sie koniecznie musze kiedys wybrac. Zachecilas mnie b. skutecznie do przejrzenia reszty Twojego bloga- ta notka to najlepsza auto-rekomendacja ever. pozdrawiam sernicznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło. A koncert Portishead wart każdych pieniędzy. Pozdrawiam również!

      Usuń