Czekałam. Odhaczałam kolejne miesiące, tygodnie, dni – w końcu koncert The Knife, to nie byle co.
Podniecenie występem rodzeństwa Dreijer, potęgował wydany w kwietniu nowy album, na który – swoją drogą, też trzeba było poczekać.
Informacje na temat koncertu Szwedów, i samego Selectora,
przez długi czas były bardzo ubogie. Gdzie? Którego dnia? - Zapobiegawczo kupiłyśmy
karnet dwudniowy - Jednak podstawowym
pytaniem pozostawało – Jak?
O show towarzyszącym Shaking the Habitual mówiło się na
długo przed rozpoczęciem Selectora. Performance stworzony wspólnie z grupą
taneczną, wzbudził niemałą dyskusję wśród fanów zespołu. Jedni chwalili, drudzy
krytykowali – czyli nic nowego. Czytając opinie niezadowolonych fanów po
koncertach w Monachium czy Paryżu, zaczęłam odczuwać niepokój. No bo jak, pójdę
na koncert mojego ulubionego zespołu – koncert, o którym marzyłam, na który
czekałam latami, a tenże - o zgrozo może mi się nie spodobać. Istny koszmar! Niepokój
narastał wprost proporcjonalnie do rosnącego podniecenia. A, tu należy dodać, czekałam
nie tylko na The Knife, ale także na mój inny fejwrit będ – czyli Archive.
Kilka dni przed festiwalem przezornie zajrzałam do
regulaminu – bądź co bądź, każdy uczestnik powinien to zrobić. Po zapoznaniu
się z bzdetami typu „postanowienia ogólne” przeszłam do części najbardziej mnie
interesującej, czyli co można, a czego nie można na teren festiwalu wnosić.
Zakaz alkoholu, narkotyków, żarcia, napojów – standard.
Czytam dalej - Niedozwolone jest wnoszenie kamer, sprzętu nagrywającego audio i
video, oraz sprzętu fotograficznego mogącego mieć profesjonalne zastosowanie, w
tym aparatów z wymienną optyką, oraz aparatów z zoomem optycznym powyżej 6x – i
w taki o to sposób dowiedziałam się, że mój Nikon Coolpix za 800zł, może mieć
profesjonalne zastosowanie, bo ma zoom powyżej 6x. Co ciekawe organizator
informuje również, że zdjęcia zrobione podczas trwania festiwalu muszą być wykorzystane
jedynie do celów prywatnych.
Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że w XXI wieku – epoce fejsbooka,
smartfonów i wifi – nie ma czegoś takiego jak prywatność. Nasze dane, udostępnione
zdjęcia i informacje, dyskusje w które wdajemy się na blogach i fanpejdżach
będą krążyć po sieci na długo po naszej śmierci. Prywatność w XXI wieku to
fikcja.
Pamiętam czasy, kiedy na teren off festiwalu nie można było
wnosić aparatów fotograficznych powyżej 5 megapikseli. Były to czasy gdy większość
komórek miała więcej. Organizatorzy szybko zrozumieli, że tego typu zakazy,
najbardziej krzywdzą ich samych. Żyjemy w czasach obrazkowych. Internet stał
się swoistą biblią pauperum. Informacja bez zdjęcia nie istnieje, a marketing
szeptany przeniósł się do intenetu. Każdy z nas jest sprzedawcą. Wyrażając
swoje opinie, swój gniew, niezadowolenie na dowolny temat, mimowolnie stajemy
się handlowcami, którzy zachęcają bądź odradzają dany zakup.
Alter Art samo strzeliło sobie w stopę tymi restrykcjami.
Brak zdjęć, to brak informacji na profilu kilkuset ludzi. A niskiej jakości
sprzęt fanów-fotoamatorów, bankowo nie podołał oświetleniu na scenie głównej, a
pamiętajmy, że brzydkie zdjęcia, to nie zdjęcia, to produkt zdjęciopodobny,
wykonany za pomocą tostera.
Kolejny minus organizatorzy dostają za fatalną komunikację
centrum z festiwalem. Jakoś nie przepadam za sportem – wpychanie się do
autobusu na siłę, bo następny jedzie za godzinę, a wszyscy i tak się nie
zmieszczą. Plusem są za to podjazdy i ułatwienia do osób niepełnosprawnych,
których brakowało na przykład na offie.
Wracając do koncertów. Pierwsze było Archive. Doskonałe,
piękne. Mimi arcydzieło festiwalowe, które na tyle rozbudziło mój apetyt, że
już szukam biletów na pełnowymiarowy koncert. Again – chociaż skrócone,
brzmiało wspaniale, a strofa - Without your love.
It's tearing me apart – do teraz tkwi w mojej głowie. Podobnie było z Fuck you –
wyśpiewanym wspólnie z publicznością. Poza tym pojawiło się sporo utworów z
nowej płyty, która – moim skromnym zdaniem, jest jedną z najlepszych w dorobku
zespołów. Archive na żywo hipnotyzuje. Wiedziałam to już po obejrzeniu kilku live
na youtube, a wczorajszy koncert zaliczam do tych najlepszych, na jakich
zdarzyło mi się być.
Po Archive James Blake, którego lubię niezmiernie. Niestety
dudniące basy, które miejscami zagłuszały wokalistę, wypędziły mnie do strefy
gastro (jakaż ona mała) na piwo.
No i wreszcie na koniec The Knife. Ich koncert poprzedziła
krótka rozgrzewka z jednym z członków z zespołu. Skakanie, rozciąganie, klaskanie
i kilkanaście innych ćwiczeń i już jesteśmy gotowi na występ gwiazdy.
No i jak było? Było dobrze. Momentami genialnie. Show
przygotowany przez The Knife robi wrażenie, to trzeba im przyznać. Tu moje
ogromne uznanie dla grupy tanecznej i choreografa. Taniec został doskonale
połączony z muzyką Szwedów, a jak wiadomo dźwięki serwowane przez The Knife,
tylko pozornie nadają się do tańczenia. Większość utworów stanowiły te z nowej
płyty. Jednak pojawiły się cukiereczki, słodziaki na otarcie łez – hity z minimach
lat – m.in. Silent Shout. Niestety i muszę to uczciwie powiedzieć, pokaz
chociaż piękny, nie zastąpi koncertu. Tancerze, nie zastąpią muzyków, a muzykę
z komputera, to mogę sobie puścić w domu
Zaledwie kilka utworów było wykonanych na żywo. Reszta
puszczana z przysłowiowej taśmy, stanowiła tło dla układu choreograficznego.
Koncepcja artystyczna całego przedsięwzięcia rzuca na kolana, jednak ja, jako
fanka czuję niedosyt – chociażby z powodu tego pieprzonego Pass this one,
którego nam wszystkim – zabrakło na koniec.
I love you to read. I become involved in your articles, I feel like I was there. Well done!
OdpowiedzUsuń